Literaturę motywacyjną staram się omijać szerokim łukiem. Kultura masowa XXI wieku najpierw wyznaczyła za podstawowe kryterium oceny dokonań popularność, a następnie utonęła w magmie wypełnionych ustawkami i fake'ami brukowców i mediów społecznościowych. Skutecznie uniemożliwiając walidację tego już i tak zredukowanego standardu.
Skończyliśmy więc z biografiami niedoszłych piłkarzy i byłych burdel-mam w top 10 Empiku.
Dla autobiografii Davida Gogginsa zrobiłem jednak wyjątek. Dlaczego?
Wiarygodność munduru.
W opisanym wyżej świecie zdezawuowanych wartości, wojsko - a przede wszystkim jednostki specjalne - pozostało jedną z ostatnich instytucji, które utrzymały wysokie standardy weryfikacji. Kiedy idzie o wypełnienie niebezpiecznej misji, której stawką są śmierć i życie najlepszych żołnierzy, bezpieczeństwo obywateli, czy zrealizowanie strategicznych celów państwa, to muszą ustąpić wszystkie pozamerytoryczne kryteria oceny.
Tutaj nie ma zasłony. Nikt nie kupuje followersów. Wojsko jest darwinistycznym, merytokratycznym, samoregulującym się systemem.
A Goggins to były NAVY SEAL, czyli członek najbardziej elitarnej jednostki w amerykańskiej armii. Już samo to, obok wielokrotnych ultramaratonów, oraz pobicia rekordu Guinnesa w podciąganiu na drążku, brzmi oczywiście dumnie, ale nie stanowiłoby podstawy do zainteresowania się jego historią.
To co jest w niej wyjątkowe, to droga jaką przeszedł główny bohater.
Od patologicznego, przemocowego dzieciństwa, poprzez rasistowskie prześladowania z jakimi zetknął się w młodości, kończąc na depresyjnym stanie psycho-fizycznym w dorosłym życiu. W jego historii nic nie zapowiadało sukcesu. I to jest w niej najciekawsze. Goggins, dosyć niewyróżniający się człowiek, przeżywa bowiem pod wpływem pewnych wydarzeń objawienie i z dnia na dzień postanawia dostać się do najbardziej elitarnej jednostki specjalnej na świecie.
Decyzję tę podejmuje jako otyły, zapuszczony pracownik firmy dezynsekcyjnej, zajmującej się m.in. usuwaniem karaluchów.
Na przestrzeni 3 miesięcy przechodzi od stanu, w którym nie potrafi przebiec 2 mil, do poziomu, na którym bierze udział w najbardziej katorżniczym programie rekrutacyjnym na ziemi - BUDS, którego częścią jest tzw. piekielny tydzień.
Wszystko najgorsze, co sobie wyobrażacie, tylko bardziej.
Po drodze Goggins musi zgubić 35 kg nadwagi, oraz co okazuje się nie mniej trudne, pozbyć się map mentalnych człowieka naznaczonego porażkami i zrezygnowaniem.
Na kartach książki towarzyszymy tym absolutnie ponadludzkim zmaganiom z ciałem i umysłem.
Do mnie to przemawia. W świecie wręczania nagród za ostatnie miejsce w zawodach, wyzierającej z każdego zakamarka obawy, żeby przypadkiem kogoś nie urazić swoimi poglądami czy ambicjami, oraz wszechobecnego poklepywania po plecach typu "good job", autor apeluje do skrytego gdzieś głęboko w nas dążenia do prawdziwych wyzwań. Granicznych. Realnych. Dających nieopisaną satysfakcję.
Przekonuje nas, że spełnienie leży w odkrywaniu swoich ograniczeń. I przesuwaniu ich dalej. W etosie dążenia do doskonałości.
Może zamiast polecenia powinienem względem tej książki wydać raczej ostrzeżenie?
Uwaga, po tej lekturze poczujesz się niekomfortowo.
Ta książka jest bowiem nie tyle historią aspiracyjną. Jest wyrzutem sumienia każdego z nas. Jeśli opisany w niej bohater, bez wątpienia przytłoczony okolicznościami w jakich dorastał, potrafił wznieść się na takie wyżyny, co powstrzymuje nas przed tym samym?
Polecam. Ostrzegam.
pomimo ostrzeżeń w podsumowaniu - brzmi to jednak budująco ;)