19/2022 Shoshana Zuboff - Wiek kapitalizmu inwigilacji
Niczym nieustraszeni odkrywcy, staram się w miarę regularnie czynić eskapady do świata lewicowego uniwersum. Pisząc te słowa odkrywam nawet z zaskoczeniem, że robię je chyba częściej niż do obozu przeciwnego. Wynika to z jednej strony z chęci pozostania na czasie - lewica od zawsze próbuje wymyślić świat na nowo, z definicji więc produkuje więcej idei niż strona konserwatywna. Przede wszystkim jednak uważam, że wymaga tego higiena dojrzałego sporu społeczno-politycznego, zagubiona gdzieś w toczonej wokół nas plemiennej walce. Nie wolno być zamkniętym na nic z definicji. W granicach możliwości staram się więc pielęgnować intelektualną otwartość.
Przechodząc do meritum, Shoshana Zuboff, emerytowana profesor z Harvardu, popełniła książkę o istotnym problemie rosnących w siłę międzynarodowych korporacji technologicznych kryjących się pod akronimem GAMAM (Google, Amazon, Microsoft, Apple, Meta) Spojrzenie na indeksy amerykańskiej giełdy uzmysławia nam, że mamy do czynienia z firmami o niebotycznych wycenach, osiągniętych w przeciągu ostatnich zaledwie dwudziestu lat. Rzut oka na ekrany naszych smartfonów i komputerów prowadzi do konstatacji, że w ten lub inny sposób podmioty te na stałe weszły do naszej codzienności. Nie tylko tej zawodowej, ale przede wszystkim prywatnej. Sięgnąłem wreszcie po tę pozycję, bo to podobno książka ważna. Przyłapałem na niej osoby tak ideologicznie odmienne jak Tomasz Stawiszyński i Rafał Ziemkiewicz. Brzmiało zachęcająco.
Co więc wywodzi Zuboff? Część tez jest dosyć intuicyjna dla każdego z nas. Jeśli za coś nie płacisz, to produktem jesteś Ty. Darmowy dostęp do usług takich jak Facebook, Gmail, czy wyszukiwarka Google okupiony jest przez nas udostępnieniem naszych danych na użytek dostawców tych technologii, którzy następnie wykorzystują je do wyświetlania nam spersonalizowanych reklam. Czyli jest pewna warstwa tej transakcji, której jesteśmy świadomi - musimy w końcu dobrowolnie podać część informacji zakładając tam konto. Serwisy te, w dużej części będące portalami społecznościowymi, służą jak by nie było, dzieleniu się przez nas treściami - tekstowymi, graficznymi czy wideo. Znowu - dzieje się to za naszym pełnym przyzwoleniem.
Jest jednak warstwa druga, głębsza, istnienia której nie jesteśmy już tak świadomi. To wszystkie zachowania na pozór nieistotne, drobne, niejako w tle. W swej masie jednak stanowiące ogromną wartość mogącą jeszcze dokładniej nas sprofilować. Niewidoczny gołym okiem ślad, który po sobie zostawiamy online. Mówimy tu zarówno o fejsbukowych polubieniach, odwiedzonych instagramowych profilach, czasie spędzonym na danych fanpejdżach, reakcji na konkretne reklamy, o pojawiających się w naszych mailach słowach kluczowych, klikniętych w wyszukiwarce linkach, konkretnym zachowaniu w danej aplikacji, być może nawet podsłuchanych rozmowach, lub prawidłowościach wynikających ze zdjęć w naszych galeriach. Algorytmy Facebooka, Google, czy Microsoftu pozostają dla nas tajemnicą, możemy jedynie domyślać się, jak daleko analizowane są ruchy użytkowników w dostarczanych przez nich serwisach.
Autorka nazywa wszystkie te informacje "nadwyżką behawioralną". To ona ma być najbardziej wartościowym produktem pozyskiwanym przez technologicznych gigantów, wykorzystywanym następnie do precyzyjnego profilowania naszych preferencji, oraz tworzenia zaawansowanych narzędzi reklamowych, będących tak lukratywnym biznesem. Nadwyżka ta ma być według autorki pozyskiwana bez naszej wiedzy i wbrew naszym prawom. Tym sposobem docieramy do tytułowego "kapitalizmu inwigilacji" czyli całej ekonomii nastawionej na wydobywanie wspomnianej nadwyżki na przemysłową skalę, opakowywanie tych danych i ich sprzedaż reklamodawcom. Proceder, zdaniem autorki, naruszający naszą prywatność i nasze prawa daleko głębiej niż jakakolwiek inna historyczna forma kapitalizmu.
Dlaczego? Dlatego, że miałby on zaburzać podstawową relację między usługodawcą/producentem, a usługobiorcą/konsumentem. O ile bowiem klasycznie usługodawca jest niejako nieustannie kontrolowany i zachęcany do poprawiania oferowanej usługi, ponieważ my jako konsumenci wymuszamy to na nim, w opisywanej przez Zuboff skrzywionej, inwigilacyjnej wersji kapitalizmu, prawdziwym odbiorcą usług są jednak reklamodawcy, my zaś jesteśmy tylko dostarczycielami rzeczonej nadwyżki behawioralnej. Stajemy się niczym więcej, jak kopalnią najważniejszego surowca XXI wieku. Ma więc znikać zdefiniowana przez Johna Locke'a "niewidzialna ręka rynku" i kapitalistyczny, symbiotyczny, zdrowy system łączący jego strony.
Dostrzegam kilka problemów z wnioskowaniem przedstawionym przez autorkę książki. Po pierwsze jest to opracowanie najeżone do granic możliwości nacechowanym ideologicznie językiem. Zabawne personifikacje kapitalizmu, dychotomiczne podziały na "nas" i "kapitalistów" (jestem zwolennikiem szerokiej, a nie wąskiej definicji kapitalizmu - w mojej ocenie zarówno autorka, jak i każdy z nas jest kapitalistą, co wynika z samego faktu aktywnego uczestnictwa w wolnorynkowym systemie; jeśli Zuboff uważa się za komunistkę, powinna mieszkać w kibucu) oraz inne przykłady posługiwania się określeniami wprost wyjętymi z Marksa sprawiają, że lektura tej pozycji jest trudna do przebrnięcia bez nieustannej irytacji. Pisarka upycha w każde możliwe miejsce górnolotne określenia nawiązujące do rewolucji przemysłowej, czy XX wiecznej historii totalitaryzmów, usiłując wytworzyć atmosferę grozy na miarę tamtych zjawisk. Te szkodliwe hiperbole są dosyć niesmaczne, biorąc pod uwagę miliony ofiar tyranicznych systemów ubiegłego stulecia. Stworzony na potrzeby opracowania własny słownik pojęć, obfitujący w określenia takie jak "nadwyżka behawioralna", "kapitalizm nadzoru", "wielki inny" itd. raczej bawią, niż uczą. Nieustanne przywoływanie takich tuzów nauk społecznych, jak Adorno, Durkheim, Sołżenicyn, czy Orwell w dojmująco nietrafnych kontekstach, daje poczucie, że stara się tym zabiegiem przede wszystkim postawić siebie w jednym rzędzie z tymi wielkimi myślicielami. Wszystko to czyni przedarcie się przez 700 stron tekstu wyzwaniem godnym masochisty. Chętnie poznałbym statystyki czytania tej książki na kindle’u. Podejrzewam, że może to być jedna z najczęściej porzucanych w trakcie lektury pozycji w kategorii literatura faktu. Choć właściwsza jej kategoryzacja to może fantastyka?
No dobrze, czyli mamy do czynienia z szumem, ale co z konkretami, które czytelnik próbuje z niego wydobyć?
Główna oś zarzutu wymierzona w technologicznych gigantów, czyli wspomniane wyżej rzekome złamanie kapitalistycznej umowy transakcji (które autorka z charakterystyczną dla siebie manierą nazywa "nieumową"), między dostarczycielem i odbiorcą usługi jest w mojej ocenie nietrafione. Na Boga, te usługi są darmowe. Dar-mo-we. Wysokiej jakości narzędzia do pracy i rozrywki. Gdyby porównać je do usług publicznych (z definicji będących często darmowymi), to nie mówilibyśmy tutaj o darmowej komunikacji zbiorowej, a raczej sytuacji, w której każdy z nas porusza się po mieście bezkosztowo, zatankowanym do pełna Ferrari. Niech o wartości wnoszonej do gospodarki przez wspomniane narzędzia zaświadczy liczba biznesów, organizacji i akcji społecznych, oraz marek osobistych rozwiniętych w ostatnich latach dzięki serwisom Meta (Facebook, Instagram, Whatsapp). Niech najlepszym potwierdzeniem dbałości Google o szeregowego użytkownika internetu, z którego w końcu ta firma żyje (czyli utrzymania umowy, które podważa Zuboff), będą wymagane przez giganta z Mountain View z roku na rok coraz bardziej wyśrubowane protokoły bezpieczeństwa i na bieżąco wymuszane praktyki, konieczne do właściwego pozycjonowania serwisów w przeglądarce (to jeden z głównych powodów, dla których internet dzisiaj nie jest już niebezpieczną jazdą bez trzymanki znaną z lat 90, a nikt z nas nie podziela obaw naszych rodziców o podanie danych swojej karty kredytowej online). Tylko ktoś o lewicowej "wrażliwości" mógł wysnuć wniosek, że jakakolwiek druga strona tej transakcji (raz jeszcze przypominam o darmowym wymiarze tych usług), czyli czerpanie przez te firmy dochodów z reklam, jest godna potępienia.
Zuboff oczekuje chyba, że duże korporacje powinny być organizacjami charytatywnymi. "Chcemy darmochę i nie wstydzimy się o tym mówić!". Parafrazując "Kapitał" - widmo komunizmu unosi się nad tą publikacją. Czuć to na każdym kroku. Nienawiść Zuboff do wolnego rynku posunięta jest do tego stopnia, że udało jej się połączyć wielkie firmy technologiczne z teoriami ekonomicznymi F.A. Von Hayeka i Miltona Friedmana, podlewając wszystko sosem rzekomego neoliberalnego spisku, jaki ma rządzić światem od lat 80. Życzyłbym sobie takich korzeni tych przedsiębiorstw, ale szerząca się w nich poprawność polityczna i woke culture niestety temu przeczą.
Pisarka zarzuca, że niepohamowany rozwój sektora technologicznego, pozostającego poza restrykcyjnymi regulacjami doprowadził przez ostatnie 20 lat do "dzikiego zachodu" w kwestii prywatności w internecie. I tu zapewne prawda. Trudno się dziwić. Wykładnicze przyspieszenie technologiczne, z jakim mamy do czynienia na przełomie XX i XXI wieku pozostawiło w tyle setki biznesowych rekinów dawnej ekonomii. Znienawidzonych przez autorkę kapitalistów starej daty, którzy spóźnili się na pociąg cyfrowej rewolucji. Splajtowali chociażby tacy giganci jak NOKIA czy Blackberry. Jak autorka wyobraża sobie, że nadążyć mieliby flegmatyczni ustawodawcy i regulatorzy?
Żąda więc regulacji, regulacji, regulacji. Te są oczywiście niezbędne, bo dotknęliśmy substancji będącej zupełnie nową domeną i należy bez wątpienia ustalić podstawowe zasady gry. Robi to chociażby UE poprzez dyrektywy takie jak RODO. Bądźmy jednak świadomi, że te podstawowe zasady gry nie mogą oznaczać daleko idącego przerzucenia odpowiedzialności za nasze dane z graczy prywatnych na państwowych. W mojej ocenie to niebezpieczny krok. Droga stąd do Chin, pełnoprawnej cyfrowej dyktatury, jest już naprawdę niedaleka. Dotknęliśmy więc osi sporu, który zapewne zdefiniuje XXI wiek. Zuboff staje w mojej ocenie po jego niewłaściwej stronie i z właściwą sobie swadą proponuje gaszenie ognia benzyną.
Mam fatalną informacją dla autorki. Jest lepsze wyjście. Tym co najbardziej ureguluje tę kategorię będzie nic innego jak wolny rynek. Ten znienawidzony przez nią żywioł wymusza bowiem poszukiwanie przez dostarczycieli usług i produktów jakiejś konkurencyjnej przewagi. Tak się składa, że prywatność, dbałość o bezpieczeństwo, brak reklam stają się towarem, który już dzisiaj poróżnił cyfrowych potentatów - chociażby Apple i Facebooka (blokada narzędzi reklamowych Facebooka i innych reklamodawców w systemach iOS), dając nam jako konsumentom realny wybór. Nie podobają Ci się praktyki technologicznych gigantów w ich darmowych usługach? Proszę bardzo - korzystaj z konkurencyjnych, płatnych (lub coraz częściej również darmowych) rozwiązań dbających bardziej o Twoją prywatność. W 2022 roku nie brakuje ofert usług vpn, szyfrujących komunikatorów, czy bezpiecznych dostawców email. Na tym tle starają się odróżnić nawet systemy operacyjne. Wolnorynkowy pęd do prywatności stoi też za ogromną częścią rewolucji wokół tzw. web3 (np. privacy coins jak Monero, wiele prób stworzenia blockchainowych wersji usług chmurowych, a nawet zdecentralizowanych portali społecznościowych) "Niewidzialna ręka rynku" strikes back.
Czy jest w książce Amerykanki coś godnego pochwały? Muszę pozostać sprawiedliwy, w duchu wspomnianej na początku, intelektualnej otwartości. Zuboff wykonała tytaniczną pracę na źródłach i jest kilka ciekawych wątków. Gdyby obedrzeć je z drażniącej nowomowy i pominąć niewłaściwe wnioski końcowe, pozostawiając fakty, to wyszłaby z tego interesująca historia. M.in. o reklamowych początkach Google zaraz po dotcomowej bańce, o próżni w regulacjach dotyczących prywatności, jaka wytworzyła się po 11 września 2001 i wprowadzeniu Patriot Act. O konsekwencjach afery Cambridge Analytica. Można byłoby rozwinąć wątki, w mojej ocenie, prawdziwie groźne, czyli inwigilacyjne zapędy państw i organizacji ponadnarodowych. Niestety nie udało się.
Największym grzechem jakiego dopuszcza się autorka jest więc stracona szansa. Zaprzepaszczenie arcyobiecującego tematu na ideologiczne wycieczki i zaangażowane politycznie rozwiązania. To grzech ciężki bo trywializuje debatę na ważki temat. Zasługuje więc w mojej ocenie na potępienie. Jako autorce lewicującej, bliskie są jej zapewne ideały ekologii. Szkoda więc drzew Pani Zuboff, na 700 stron tego bełkotu! Nie polecam.