Historia zapewnia głębię perspektywy. Nic nie dzieje się w końcu po raz pierwszy. W Polsce niezmiennie toczy się spór, jaką powinniśmy prowadzić politykę zagraniczną. Często w tej debacie podnoszony jest głos, że zachowujemy się powyżej naszego statusu. Niczym krnąbrny uczniak, który pozjadał wszystkie rozumy, wychyla się, a powinien grzecznie siedzieć na swoim miejscu, pilnie się uczyć, godząc się ze swoją drugorzędną rolą. Przynajmniej do czasu bliżej nieokreślonego awansu. Słynna "brzydka panna bez posagu" Władysława Bartoszewskiego (nomen omen wieczny szacunek dla tego niezwykłego człowieka). Według tej narracji nie mamy prawa odgrywać pierwszych skrzypiec w europejskim koncercie mocarstw. Dodatkowym argumentem na poparcie tego stanowiska ma być fakt naszej słabości gospodarczej, instytucjonalnej i bycie nadal państwem "na dorobku". Strona wysuwająca te zarzuty chciałaby oprzeć nasze działania międzynarodowe przede wszystkim na pozytywnej atmosferze relacji z zachodnimi partnerami, niejako zawierzając ich dobrym intencjom i licząc na efekty konwergencji w polityce europejskiej. Spór ten jest oczywiście bardziej złożony i wielowątkowy, ale na potrzeby dzisiejszych rozważań tak go uprośćmy.
Przykład polityki odrodzonej II Rzeczypospolitej, w pierwszych latach niepodległości, gdy jej kreatorem był głównie Józef Piłsudski, stoi w sprzeczności ze wspomnianymi wyżej głosami i może dostarczyć niezwykle ciekawych argumentów dla narracji przeciwnej. Niepodważalnie było to bowiem państwo wielokrotnie słabsze, mniej spójne i gorzej umocowane międzynarodowo niż III RP. Jego siłą byli jednak ponadprzeciętni mężowie stanu, z marszałkiem na czele. Zdecydowali się oni na aktywną politykę w regionie międzymorza, biorąc nasze interesy we własne ręce. Wojna polsko-bolszewicka lat 1918-1920, intencjonalnie sprowokowana przez Piłsudskiego wyprawą kijowską, świadczy o jego strategicznej dalekowzroczności, poprzez wybór właściwego momentu, kiedy komunistyczna władza jeszcze nie okrzepła, a nasze zwycięstwo było w ogóle możliwe. Asertywność wobec niechętnych naszym wschodnim ambicjom, europejskich polityków jest zaś dowodem na to, że możemy działać w kontrze do "wielkich" przyjaciół, z pożytkiem dla Polski. Nasze interesy w tej części kontynentu rzadko kiedy idą bowiem w parze z interesami zachodu. Wspomnijmy chociażby o tym, że udzielone przez ententę poparcie dla nas było jednoznacznie i mocno zastrzeżone jedynie wobec starcia z Rosją czerwoną, przy nigdy niegasnącej nadziei na odrodzenie Rosji białej, która miałaby na własną rękę ustalić granice z Rzecząpospolitą.
Czy to oznacza, że z tej perspektywy mniej groteskowa wydaje się polityka "wstawania z kolan" prowadzona przez nas od 2015 roku? Tego nie powiedziałem, warto bowiem oddzielić sferę deklaratywną od realnej. Na pewno jednak jeszcze bardziej kuriozalnie brzmią nawoływania, że wiele więcej osiągalibyśmy poprzez samą zmianę naszego nastawienia na bardziej ugodowe, a atmosfery rozmów na przyjaźniejszą. Nie mam złudzeń, że cokolwiek zmieniłoby to chociażby w nastawieniu Niemiec i Francji w sprawie ukraińskiej. Tęsknota za Rosją "białą", włączoną w europejski system polityczny pozostaje na zachodzie niezachwiana. Stosunek zachodnich mocarstw do Polski, w opisywanym historycznym kontekście wyrażający się chociażby w polityce brytyjskiej prowadzonej przez Lloyda George'a - od zawsze przedmiotowy.
Na koniec dnia liczy się twarda siła i efektywność podjętych działań. Mocarstwa dyktujące nam w Spa bolesny przebieg wschodniej granicy, zostały niedługo później postawione wobec faktów dokonanych dzięki naszemu zwycięstwu w bitwie warszawskiej i postępom frontu na wschód. Tym samym przechodzimy do kwestii, która zweryfikuje prowadzoną przez nas dzisiaj, bez wątpienia aktywną politykę w regionie Europy wschodniej. Czy konfrontacja z Rosją i bezwarunkowe, olbrzymie wsparcie dla Ukrainy, są poczynione zupełnie w ciemno, czy zagwarantujemy sobie sowity udział w odbudowie tego kraju i uprzywilejowane relacje w przyszłości? Piłsudski w 1919 roku wsparł Ukraińską Republikę Ludową i Petlurę, jednak zażądał za to wsparcie gigantycznych koncesji. (Mieliśmy m.in. na 99 lat przejąć ukraińskie porty czarnomorskie, PKP uzyskały pierwszeństwo w transporcie na terenie Ukrainy, zapewniono też przynależność do Polski Wołynia i Galicji Wschodniej). Warunki były dla drugiej strony mordercze, nie przeszkadza to jednak w dzisiejszym, romantycznym odbiorze tego sojuszu, także po drugiej stronie granicy, co pokazały publikowane przez Zełenskiego z okazji rocznicy bitwy warszawskiej specjalnie przygotowane życzenia do tegoż nawiązujące.
To główne wnioski, oczywiście niejedyne, jakie pozostały ze mną po lekturze kolejnej świetnej książki profesora Andrzeja Chwalby. Tym razem napisanej w formule tradycyjnej, a nie wywiadu rzeki. Zapewniającej jednak niezbędny wgląd w ten szczególny, koniec końców zwycięski czas w naszej historii. Okres pełen wyzwań przed jakimi stanęło świeżo odrodzone państwo, z mnogością niespójnych organizacji politycznych i wojskowych, w obliczu zagrożenia absolutnie egzystencjalnego. Opracowanie historyka jest też, jak starałem się udowodnić, kopalnią analogii do współczesności.
Im dalej w las, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że najważniejszym przedmiotem szkolnym jest historia. Po prostu "to wszystko już było", a zrozumienie mechanizmów rządzących międzynarodową polityką i relacjami wewnętrznymi w państwie dałoby nieprawdopodobny życiowy start każdemu przyszłemu świadomemu obywatelowi. Obywatelowi, którego znacznie trudniej byłoby ogłupić tępą medialną czy polityczną propagandą.
Jako posiadacz „ładnej gęby” mógłbyś się szarpnąć na Formułę F1 czyli przekaz audio-video 🙂